Na pewno dużą zasługę w moim powrocie mieli właściciele hotelu Agulhas Ocean House, recenzja tutaj, Sheryl i Allan. To oni, podczas pierwszej wizyty zachęcili mnie opowieściami o wrakach statków, 14 km plaży, płaszczkach w porcie i duchach rezydentach. Nie spodziewałam się aż tylu atrakcji w małym miasteczku! A w zasadzie w dwóch, bo zaraz obok L’Aghulas, w którym mieszkałam znajduje się, osada Struisbaai z malowniczymi tradycyjnie bielonymi chatkami rybackimi.W obu miasteczkach czas płynie wolniej, a mieszkańcy są przemili i chętni do rozmowy. Co ciekawe, tu domy nie mają ogrodzeń podpiętych pod prąd czy krat na oknach, co jest powszechnie spotykane w RPA. Tak jakby wszyscy zapomnieli, w jakim kraju jesteśmy. Zdaniem lokalnych jest po prostu bezpiecznie, i ja też tak się czułam.
Ocean był na wyciągnięcie ręki, a nawet dwa! Oficjalnie na Przylądku Igielnym spotykają się oceany – Indyjski i Atlantycki. Wyobrażałam sobie, że zobaczę widoczną granicę, po jednej stronie turkus Oceanu Indyjskiego, po drugiej głęboki granat Atlantyckiego, ale tutaj takie zjawisko nie występuje. Mamy za to pomnik, dlatego trzeba uwierzyć na słowo: Międzynarodowej Organizacji Hydrograficznej, Departamentowi Oceanografii Uniwersytetu w Kapsztadzie oraz Marynarce Wojennej Afryki Południowej. Te trzy organizacje zatwierdziły granicę. W dalszym ciągu jednak podział ten może wzbudzać kontrowersje, ponieważ został wyznaczony przez człowieka. Na oceany i życie morskie wpływają prądy morskie i zdaniem wielu oceanografów, ich wody mieszają się cały czas i nie da się nakreślić jednej właściwej granicy.
Co do jednego wszyscy się zgadzają. Ocean w tym miejscu jest bardzo zdradliwy. Ostra jak igły rafa, sztormy z ogromnymi falami oraz fakt, że kompas nie odróżnia rzeczywistej północy od północy magnetycznej są śmiertelnym zagrożeniem. Na przestrzeni wieków przekonało się o tym wielu śmiałków. Do dziś pozostało po nich cmentarzysko około 150 wraków. Niektóre części statków wyrzucił ocean, inne znalazły swoje miejsce spoczynku pod wodą. Po serii wypadków zdecydowano o budowie 27 metrowej latarni morskiej. 1 marca 1849 robłysła światłem i wskazuje drogę do dziś, stając się tym samym drugą najdłużej działającą latarnią w RPA (najstarsza i najdłużej działająca znajduje się w Kapsztadzie).
Światła latarni nie uchroniły jednak załogi japońskiego statku rybackiego Meisho Maru No. 38, który osiadł na mieliźnie w 1982 roku. Jego wrak jest teraz nie lada atrakcją. Można do niego dotrzeć na dwa sposoby. Autem, mijając najbardziej na południe wysunięty punkt Afryki z pomnikiem lub pieszo. Zdecydowanie polecam przejść się bo to tylko dwa kilometry spaceru. Ścieżka rozpoczyna się koło latarni i prowadzi przez niewielki busz z bardzo ładnymi widokami i bryzą znad oceanu. Miałam szczęście bo podczas mojej przechadzki, kiedy do niego dotarłam, był odpływ, więc mogłam podejść naprawdę blisko. Wracając do hotelu, kiedy już dostatecznie rozgrzałam się afrykańskim słońcem wskoczyłam do basenu tzw. tidal pool (w Aghulas są takie trzy) do którego wpływa woda z oceanu. Super orzeźwienie.😁
Kolejnym, z pewnością niezapomnianym doświadczeniem w Cape Agulhas jest poszukiwanie ducha podczas wspinaczki na okoliczne wzgórza. Ścieżka o nazwie Spookdraai (zaułek ducha) to dwugodzinna trasa z pięknymi widokami na wybrzeże. Nie jest wymagająca, wystarczy podążać za 28 znakami z podobizną ducha. Czyjego ducha szukamy? Młodej dziewczyny, która szczęśliwie ocalała z katastrofy statku i zamieszkała w jednej z wapiennych jaskiń (którą mijamy). Niestety umarła samotnie, a że za życia była bardzo towarzyska, to dalej „zaczepia” żyjących. Podobno miała piękny głos więc czasami można ją usłyszeć. Nie spotkałam jej (na szczęście 😜), a historii o lokalnych duchach jest dużo więcej. Wydaje mi się, że nawet ja mogłabym być bohaterką jednej z nich. A to dlatego, że relaksując się późnym wieczorem na hotelowym balkonie zauważyłam stojącą na środku ulicy sowę. Nie zastanawiając się długo wybiegłam w białym szlafroku, żeby zrobić jej zdjęcie. Parę osób mnie widziało...
Jako miłośniczka południowoafrykańskiego wina nie mogłabym pominąć Wine on Main czyli najbardziej wysuniętego na południe sklepu monopolowego. Nie jest to jednak zwykły sklepik. Za cenę R85 (około 22 zł) można zamówić degustację win wraz z pasującymi do nich domowej roboty lodami. Połączenie pinotage i lodów czekoladowych było moim zdecydowanym faworytem. 😎 Lody i wino powinnam zostawić na deser. Na przystawki i danie główne proponowałabym, polecane również przez lokalnych L’Agulhas Seafood lub Zuidstekaap. Nie zawiodłam się. W obu miejscach serwują pyszne ryby i sushi (L’Agulhas Seafood).
Nic dziwnego, że dania są smaczne i świeże jeśli obok L’Agulhas, w uroczej wiosce rybackiej Strussbai, znajduje się przystań. Warto odwiedzić ją najlepiej rano, kiedy rybacy wracają z nocnych połowów. Można wtedy zobaczyć naprawdę niezłe okazy ryb oraz przypływające na śniadanie płaszczki. Płaszczki podobno rozpoznają dźwięki przypływających łodzi i stołują się wyrzucanymi przez burtę resztkami ryb. Lubią towarzystwo ludzi i nawet dają się karmić, a to naprawdę niezwykły widok.
Przy przystani w Struisbaai znajduje się mała plaża. Polecam przejść dalej, drewnianym deptakiem, którego koniec jest zarazem początkiem 14 kilometrowej plaży z przepięknymi wydmami. Swoją drogą jest to najdłuższa plaża na półkuli południowej. Można zanurzyć stopy w Oceanie Indyjskim i po prostu iść przed siebie. Spotkać po drodze, rybaków łowiących z brzegu, a potem już nikogo, tylko ocean i góry drobniutkiego i miękkiego piachu, skrywającego pozostałości wraków.
W tym rejonie jest jeszcze jedno miejsce na wybrzeżu, które warto odwiedzić. Znajduje się ono w Arniston, około 40 minut jazdy południowym wybrzeżem w stronę Mossel Bay. Wybrałam się tam po uprzednim sprawdzeniu kiedy jest odpływ. Można wtedy, przeciskając się przez mały otwór w skale dotrzeć do jaskini Waenhuiskrans. Niestety troszkę się spóźniłam. Przejście było już zbyt niebezpieczne i nie chciałam ryzykować utnięcia w jaskini, ale i tak warto było zajrzeć w otwór i zobaczyć ten niesamowity spektakl obijających się o skały, fal oceanu.
Przylądek Igielny to moje odkrycie roku i największe zaskoczenie. Jako rasowy mieszczuch nie spodziewałam się, że mogę spędzić dwa tygodnie w małych rybackich miasteczkach absolutnie się nie nudząc. Co więcej, było mi naprawdę przykro, że czas na tym pięknym krańcu Afryki dobiegł końca. Polecam każdemu ten region i mam nadzieję, że niedługo tu wrócę, bo na mojej liście została jeszcze jedna atrakcja, której nie zdążyłam zorganizować. Wypłynięcie w ocean i schwytanie grubej ryby. Na pewno kiedyś uda mi się to zrobić i to właśnie na tych afrykańskich wodach.
Moją przygodę na końcu Afryki możecie zobaczyć na filmiku poniżej: